Zawsze kiedy układam w pracy na półce Martynki czy Frankliny zastanawiam się, dlaczego z takim uporem promowana jest bylejakość w twórczości dla dzieci? Bylejakość w dwóch znaczeniach - graficzna i treściowa, tu mam na myśli jakość ilustracji. Na wyżej wymienione pozycje narzekam zawsze najbardziej, bo są bardzo (za bardzo) popularne i mam ich w pracy naprawdę dużo, nie są to jednak przykłady odosobnione. Książeczki dla dzieci są przesycone kolorami i szczegółami, tekst ginie pomiędzy detalami obrazków. Postacie są czasem tak nierzeczywiste, że trudno odgadnąć, co przedstawiają (np. Franklin - co to jest? Tytuł sugeruje, że żółw, ale nie wygląda mi to na żółwia). Inna cecha, która mnie razi, to śliczny świat spod klosza, przesłodzony, ładniutki, słitaśny po prostu (np. śliczniutka Martynka i nienaganne niezależnie od okoliczności postacie z bajek Disneya).
Polska ilustarcja dla dzieci - oglądam to jako odtrutkę i zachwycam się każdorazowo.
A najbardziej lubię tego typu ilustracje (do Bromby i innych mam sentyment z dzieciństwa, mam wydanie w takiej właśnie okładce):
(i długo by można wymieniać, bo tak naprawdę wiele rzeczy mi się podoba)
Nie są to trudne w odbiorze rysunki, nic dla zaawansowanego odbiorcy. Proste, czytelne, fajnie uzupełniające tekst, ale nie dominujące nad nim. Przetestowane na przedszkolaku, też to lubi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz