Po latach przypominam sobie Przystanek Alaska i widzę postacie w nowym, trochę innym świetle - trochę, nie bardzo, ale jednak inaczej.
Przede wszystkim Fleischman, za pierwszym razem wydawał mi się zdecydowanie irytujący. Teraz go rozumiem i współczuję sytuacji, w której się znalazł, na zesłaniu na końcu świata, wśród dziwnych ludzi. Podziwiam go, że mimo wszystko tak dobrze sobie radzi i jak może, podtrzymuje kontakt ze środowiskiem lekarskim (choćby telefoniczny). Podziwiam go, że pomimo żyjacych wokół szamańsko-zabobonnych praktyk, zachowuje zawodowy profesjonalizm. Nawet wydaje mi się być o wiele mniej upierdliwy (określenie Maggie, o ile pamiętam) i bardziej przyjazny ludziom niż przy pierwszym wrażeniu.
Z kolei ogólna ocena Chrisa, Eda i Maggie spadła o oczko niżej, mimo całego uroku osobistego, który wszyscy posiadają.
Po głębszym zastanowieniu zyskali też panowie: Holling (dzięki swojej solidności i staraniom o związek z zagubioną pomiędzy dwoma światami Shelly) i Minnifield (poszukujący miłości i dbający o swoją stabilność).
Będąc na innym etapie życia patrzę inaczej na różne postawy ludzkie, nie zachwycają mnie już niebieskie ptaki, cenię idealistów, ale dobrze jeśli mają stały kontakt z ziemią.
Jako dziecko, wśród realistów widziałam samych nudziarzy, teraz już wiem, że nutka romantyzmu czy szaleństwa może zaskoczyć w najróżniejszych miejscach, u zaprzysiężonego pragmatyka czy sceptyka, i jest nierzadko o wiele bardziej pociągająca niż nieustanne skakanie po chmurach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz